Wieści z Nowego Meksyku, czyli Mateusz Wojakiewicz dla Słowa Sportowego

3 lata temu | 04.12.2020, 09:45
Wieści z Nowego Meksyku, czyli Mateusz Wojakiewicz dla Słowa Sportowego

O tym, że organizacja Gridiron Imports pozytywnie rozpatrzyła jego podanie o stypendium sportowe i grę w uniwersyteckiej drużynie futbolu amerykańskiego – opowiadał w sierpniu, o wielu nowych szczegółach przed odlotem za ocean – we wrześniu. Pora na kolejną dawkę informacji zza oceanu

Miałeś przylecieć do kraju dopiero na święta Bożego Narodzenia...

MATEUSZ WOJAKIEWICZ: – Taki był plan, ale jako że okazji Święta Dziękczynienia wypadała dziesięciodniowa przerwa w zajęciach, studenci porozjeżdżaliby się i po powrocie znów musieliby przejść testy na obecność koronawirusa, tymczasem zajęcia do świąt Bożego Narodzenia trwałyby jeszcze tylko dwa tygodnie. Władze uczelni postanowiły więc skrócić semestr i dać nam wolne do początku stycznia.

Przywiozłeś magnesy z ufoludkami?

– Przywiozłem i rozdałem w klubie, choć jeszcze nie wszystkim.

Śledziłeś występy Panthers w skróconym sezonie LFA?

– Oczywiście. Wstawałem wcześnie rano, włączałem streaming i oglądałem.

Opowiedz coś o Roswell. Zdążyłeś zwiedzić miasto?

– Trochę. Jest większe, niż myślałem, ma jakieś 60 tysięcy mieszkańców. Jest tu wiele motywów z UFO, chociażby McDonald’s, który wygląda jak latający spodek. Na UFO opiera się cała turystyka.

Jaka tam pogoda?

– Zimniejsze były trzy, cztery dni, poza tym w sierpniu i wrześniu było około 40 stopni, w październiku i listopadzie jakieś 20 stopni.

Natknąłeś się na jakichś Polaków?

– Na uczelni jest wiele osób związanych z Polską, czy to studentów, czy wykładowców, którzy mają polskich krewnych. W naszym języku nikt jednak nie mówi.

Miałeś test na koronawirusa?

– Tak, badani byli wszyscy – studenci, kadra dydaktyczna. Dwukrotnie, w odstępie dwóch dni. Tuż po przylocie była też kilkudniowa izolacja.

Twój wynik...

– Negatywny oczywiście.

Zdarzały się pozytywne?

– Tak, choć niewiele. Na całej uczelni jest ponad tysiąc osób, a chorobę okazało się mieć jakieś 20. Byli odseparowani od reszty w innej części campusu na 10-14 dni. Kiedy się wyleczyli, wrócili do szkoły.

Jakie jest podejście do pandemii?

– Podejście władz Nowego Meksyku? Bardzo restrykcyjne. Jesteśmy jedną z nielicznych szkół w tym regionie Stanów, które w pierwszym semestrze były otwarte. Obostrzeń jest wiele, a my, w zamian za to, że mamy możliwość normalnej, stacjonarnej nauki, nie możemy opuszczać campusu. OK, możemy, ale pod pewnymi warunkami. Nie wychodziłem z terenu uczelni zbyt często, bo też nie było takiej potrzeby. Campus sam w sobie jest spory, wygląda jak małe miasteczko. Mamy na miejscu Starbucksa, restauracje, sklepy. To sprawia, że żyjemy trochę jak w bańce.

Jak przebiegała Twoja aklimatyzacja?

– Pierwsze dwa tygodnie były ciężkie. Może ze względu na zderzenie kulturowe, a może dlatego, że to mój pierwszy wyjazd – tak daleki i na tak długo. Dodatkowo, zaraz po przylocie, zaczęła się ciężka praca – wstawanie o 5:30, zajęcia, treningi, spotkania z trenerami. Na początku ciężko mi było się do tego przyzwyczaić, ale z czasem, kiedy poznałem ludzi i jeszcze lepiej język, poczułem się lepiej.

Niecodzienne sytuacje, przygody?

– Głównie rutyna, było tyle rzeczy do robienia w ciągu dnia, że trudno o takie nadzwyczajne momenty. Może poza... strzelaniną w okolicach campusu i wywołanym nią alarmem.

Rzeczywiście rutyna...

– Nie wiem dokładnie, o co chodziło, nie powiedzieli nam. W każdym razie słyszeliśmy to na własne uszy. Strzały i policyjne syreny.

Ale przeciętny dzień był spokojniejszy?

– Pobudka o 5:30 – codziennie z wyjątkiem niedzieli, o godzinie 6 – jako że to szkoła wojskowa – mieliśmy około 15-minutową „formację”. Potem śniadanie i trening. Albo chwila przerwy, którą i tak musiałem poświęcić na... trening, ewentualnie realizację materiału z zajęć. Następnie znów „formacja”, lunch, zajęcia, trening, obiad, nauka.

„Formacja”?

– Spotykaliśmy się wszyscy w jednej części budynku, by przy wojskowej przygrywce stać na baczność i patrzeć w kierunku flagi. Ani to długie, ani skomplikowane.

W tej szkole chodzi się w mundurach?

– Zgadza się, w określone dni w mundurach typowo wojskowych – moro, innym razem z eleganckimi koszulami, spodniami i butami.

Kształcą się tam głównie wojskowi kadeci?

– Tak, aczkolwiek są też studenci, którzy nie są zawodnikami żadnej drużyny sportowej. Jest jednak wysoki poziom edukacji, dlatego wiele młodych osób z Nowego Meksyku przyjeżdża się na tę uczelnię kształcić.

Obawa przed COVID-19 nie przeszkadzała w prowadzeniu stacjonarnych zajęć?

– Byliśmy podzieleni na mniejsze grupy, musieliśmy siedzieć w maseczkach i większych odstępach. Plan zajęć był zróżnicowany, w jeden dzień – mnóstwo lekcji z różnych przedmiotów, w czwartek – dzień wolny.

Weekendy też wolne?

– Zależy. Nie mieliśmy lekcji, ale bywało tak, że w sobotę trenerzy zarządzali dodatkowe treningi. Niedziela była wolna, jednak z reguły wykorzystywaliśmy ją na spanie. W ciągu tygodnia czasu na sen było bardzo mało.

Jedzenie smaczne?

– Niespecjalnie, może z wyjątkiem meksykańskiego. Siłą rzeczy akurat tam meksykańskie musi być smaczne... Serwowali nam głównie makaron z serem, mięso z grilla, tacos. Różnorodność była, to muszę przyznać, ale ogólnie bez rewelacji. Nie ukrywam, że tęskniłem za polskimi potrawami.

Z kim się najbardziej trzymasz?

– Na początku ze współlokatorem, z czasem zaprzyjaźniłem się z ludźmi z drużyny.

To mocno międzynarodowe towarzystwo?

– Siedmiu czy ośmiu zawodników to przyjezdni – czterech Niemców, dwóch Austriaków i dwóch nas, Polaków. Oprócz mnie Rafał Szymański, dawniej zawodnik Olsztyn Lakers, który niedawno dostał ofertę z występującej w 1. dywizji drużyny Houston i w następnym semestrze już go z nami nie będzie. Cała drużyna liczy około 110 osób, więc tych siedmiu, ośmiu graczy z zagranicy to nieduży odsetek.

Co powiesz o tamtejszej infrastrukturze sportowej?

– Mamy trzy boiska, trenujemy na jednym – z naturalną nawierzchnią, mecze natomiast będziemy rozgrywać zupełnie gdzie indziej, po drugiej stronie campusu na obiekcie ze sztuczną trawą. Ponadto jest kilka boisk do baseballu, jakieś dziesięć kortów do tenisa, kryty basen, dodatkowe siłownie, bieżnia lekkoatletyczna.

Twoja pozycja w Broncos to nie rozgrywający, jak w Panthers, a tight end.

– Tak, moje warunki pomagają w grze na tej pozycji. Wejście na kolejne miejsce w ofensywie, mając doświadczenie w grze jako rozgrywający, nie jest dużym problemem. Trzeba jedynie ogarnąć bardziej techniczne niuanse. Rozumiem cały koncept i boiskowe zadania. To więc kwestia podszkolenia techniki.

Dużą masz konkurencję?

– Jest nas pięciu, łącznie ze mną. Czuję jednak, że w nadchodzącym sezonie jestem w stanie być starterem. Podpatruję swoich konkurentów, de facto samych Amerykanów, którzy grają na tej pozycji dłużej niż ja i mają większe doświadczenie. Z treningu na trening jestem jednak coraz lepszy.

Intensywność treningów jest wysoka?

– Wysoka. Na początku, po przybyciu na uczelnię, biegaliśmy i ćwiczyliśmy na siłowni sześć, siedem razy w tygodniu. We wrześniu trenowaliśmy już ze sprzętem na boisku. Od następnego semestru będziemy grać już w lidze. Swoją drogą, na siłowni było ciekawie. Podzielono nas na grupy – defensywę i ofensywę, czuwali nad nami trenerzy przygotowania fizycznego oraz pięciu trenerów drużynowych, a między wykonywanymi seriami nie mogliśmy chodzić, a musieliśmy biegać...

 Dokonujecie analizy treningów ze szkoleniowcami?

– Tak, po każdych zajęciach i w jednym z podanych terminów, przychodzimy do trenerów i analizujemy filmiki.

Dostaliście też plany indywidualnych treningów na czas pobytu w domach?

– Tak, każdy otrzymał zindywidualizowany plan na siedem tygodni przygotowany przez trenerów przygotowania fizycznego. Zanim wrócę za ocean, czeka mnie więc dużo pracy.

Rozmowa ukazała się w listopadowym wydaniu Słowa Sportowego.

Rozmawiał ARKADIUSZ BARSKI

Udostępnij